Rozdział szósty
Wizyta wuja Karola. Rozmowa w
cztery oczy. Wuj zaniepokojony procesem. Zarzuca K. bierność w tej
sprawie: „Czy chcesz przegrać proces? Wiesz, co to znaczy? Znaczy
to, że będziesz po prostu przekreślony. I wszyscy krewni zostaną
w to wciągnięci albo przynajmniej do dna upokorzeni. Józefie,
opamiętaj się! Twoja obojętność doprowadza mnie do rozpaczy. Gdy
na ciebie patrzę, mam wprost ochotę uwierzyć przysłowiu: Mieć
taki proces, znaczy już go przegrać.” Portier podsłuchuje ich
rozmowę w biurze. Wuj zawozi K. do adwokata Hulda. Służąca Leni
nie chce ich dopuścić do chorego adwokata. Wuj jest jednak
stanowczy. Adwokat – leżący w łóżku – wie już o procesie
K., co wywołuje zdziwienie Józefa i podejmuje się na próbę wuja
jego obrony. K. odkrywa ze zdziwieniem sędziego w cieniu w pokoju
Hulda, dyrektora kancelarii sądowej. Leni wywabia z pokoju K. i
prowadzi go do gabinetu adwokata. K. przygląda się dużemu
portretowi sędziego śledczego, który okazuje się przyjacielem
Hulda. Leni w objęciach K. powtarza plotki na jego temat i radzi mu,
by nie był „taki nieustępliwy, przed tym sądem nie można się
przecież bronić, trzeba złożyć zeznanie. Niech pan złoży
zeznanie przy najbliższej sposobności. Dopiero potem istnieje
możliwość wymknięcia się, dopiero potem.” rozmowa o
narzeczonej K., Elzie. Leni ogląda jej fotografię. Służąca
daje mu klucz do swojego mieszkania. Na ulicy czeka zdenerwowany wuj:
„Strasznie zaszkodziłeś swojej sprawie, a była już na dobrej
drodze. Przepadasz gdzieś z tym małym zepsutym stworzeniem, które
ponadto jest widocznie kochanką adwokata, i znikasz na całe
godziny.”
Rozdział siódmy
Zimowy ranek. K. w biurze.
„Myśl o procesie już do nie opuszcza. Często już zastanawiał
się, czy nie byłoby dobrze wypracować obronę na piśmie i
przedłożyć sądowi. Chciał w niej przedstawić krótki swój
życiorys i przy każdym nieco ważniejszym zdarzeniu wyjaśnić, z
jakich działał powodów, czy dane postępowanie należało w myśl
dzisiejszej oceny potępić, czy aprobować i jakie mógł przytoczyć
motywy tego lub owego kroku.” K. wspomina rozmowę z adwokatem, w
której Huld skarżył się na utrudnianie mu przez sąd obrony.
Postępowanie sądowe nie jest jawne, akta oskarżenia są
niedostępne obronie i oskarżonemu. „Wobec takich warunków obrona
jest oczywiście w położeniu bardzo niekorzystnym i trudnym. Ale o
to właśnie chodzi. Obrona bowiem nie jest właściwie przez ustawę
dozwolona, tylko tolerowana. (…) Dlatego, ściśle biorąc, nie ma
żadnych uznanych przez sąd adwokatów, wszyscy, którzy przed tym
sądem jako adwokaci występują, są w gruncie rzeczy tylko
pokątnymi adwokatami.” Sądownictwo jest bezduszną machiną,
pochałaniającą jego pracowników. „Trzeba starać się zrozumieć
– mówił Huld – że ten potężny organizm sądowy utrzyma się
zawsze w swego rodzaju choćby chwiejnej równowadze i że jeśli
człowiek coś samodzielnie na swoim miejscu zmieniam usuwa sobie
ziemię spod własnych stóp i może je sobie to drobne zakłócenie
na innym miejscu – wszystko jest przecież we wzajemnym związku –
i zostanie nie zmieniony, a nawet, co jest prawdopodobniejsze, stanie
się jeszcze bardziej zwarty, jeszcze baczniejszy, jeszcze surowszy i
bardziej zawzięty.” Proces K. ciągle w fazie początkowej, choć
trwa już od miesięcy, co oczywiście przyczyniało się w sam raz
do tego, by oskarżonego uśpić i utrzymać w bezradności, aby go
potem nagle zaskoczyć decyzją albo przynajmniej zawiadomieniem, że
wyniki niekorzystne dlań zakończonych dochodzeń przekazane zostały
wyższym instancjom.” K. czuje się osaczony procesem „jego
pozycja nie była już całkiem niezależna od przebiegu procesu, on
sam z niewytłumaczalną satysfakcją uczynił wobec znajomych pewne
wzmianki o procesie, inni dowiedzieli się o tym w nieznany sposób,
stosunek do panny Buerstner wahał się w zależności od faz procesu
– słowem, nie było już wyboru: przyjąć albo odrzucić proces,
stał w nim po uszy i musiał się bronić.” . K. zamierza odsunąć
adwokata i sam prowadzić obronę. Próbuje ułożyć ją na piśmie.
Przeszkadzają mu w tym, jednak znużenie i klienci banku. Pierwszym
klientem jest fabrykant. Zjawia się wicedyrektor banku i odbiera tę
sprawę K. Po udanych pertraktacjach z wicedyrektorem fabrykant wraca
do K., żeby mu powiedzieć, że wie o jego procesie od malarza
Titorellego. Fabrykant rozmawia z K., by odwiedził malarza, który
ma duże znajomości wśród sędziów. K. czym prędzej udaje się
do pracowni malarza; tam znajduje portret sędziego podobny do tego,
który widział wcześniej u adwokata. Malarz okazuje się mężem
zaufania sądu. K. deklaruje swoją niewinność i na uwagę malarza,
że w takim razie wszystko jest proste – mówi: „nie wdraża się
lekkomyślnych skarg i jeśli sąd występuje już raz ze skargą,
trudno go odwieźć od przekonania o winie oskarżonego.” Malarz
otwiera drzwi, za którymi znajdują się podsłuchujące ich
dziewczynki. „Także te dziewczęta należą do sądu”, mówi i
dodaje „Wszystko przecież należy do sądu.” Malarz obiecuje
pomóc K. nie widzi jednak możliwości uwolnienia K. ze względu na
jego niewinność. „...wśród wszystkich znanych mi spraw nie było
wypadku niewinności.” K. jest rozczarowany. Jedynie co można
zrobić, tłumaczy malarz, to zostać pozornie zwolnionym – za
poręczeniem jego i innych sędziów, albo też sprawa K. może ulec
„przewleczeniu”. W pierwszym wypadku K. może uzyskać
odroczenie rozprawy, ale nie oznacza to uniewinnienia. „Najwyższego
prawa uniewinnienia, uwolnienia od oskarżenia nie mają (…) nasi
sędziowie, mają natomiast prawo zwolnienia. To znaczy, jeśli pan w
ten sposób zostanie zwolniony, uchodzi pan chwilowo mocy oskarżenia,
ale ono unosi się nad panem dalej i może, gdy tylko zostanie dany
rozkaz z góry, wejść w moc prawną.” Przewleczenie natomiast
„polega na tym, że przetrzymuje się proces stale na najwyższym
stadium procesowym. (…) Od czasu do czasu muszą więc wychodzić
jakieś zarządzenia, odbywać się dodatkowe badania oraz
przesłuchiwania oskarżonego. Proces musi po prostu kręcić się
wciąż w tym małym kręgu, do którego go sztucznie zacieśniono.”
Obie metody zapobiegają oskarżeniu oskarżonego, ale wykluczają
też jego uniewinnienie – jest on stale i zawsze podejrzany. Za
drzwiami zastawionymi łóżkiem odkrywa K. sądowe kancelarie. „K.
przeraził się nie tyle tego, że znalazł i tu kancelarie sądowe,
ile swojej ignorancji w sprawach sądu. Jako podstawową regułę
zachowania się oskarżonego uważał, aby być zawsze na wszystko
gotowym, nie dać się nigdy zaskoczyć – i przeciw tej regule
wciąż na nowo wykraczał.” K. szybko ucieka od malarza.
Rozdział ósmy
K. udaje się do adwokata, by
odebrać mu prowadzenie sprawy. Spotyka tam – w niekompletnym
stroju – kupca Blacka (składy zbożowe). Podejrzewa, że jest
kochankiem Leni. W rozmowie kupiec ostrzega K., że adwokat jest
mściwy. Block jest jego klientem i często sypia u niego w domu.
Jest to wynikiem – mówi Leni – uzależnienia klienta od swego
adwokata. „Dlatego pozwoliłam Blackowi spać tu, już się bowiem
zdarzyło, że dzwonił po niego w nocy.” Teraz jest i w nocy pod
ręka. „Leni pokazuje K. sypialnię Blocka. K. w gabinecie adwokata
oznajmia mu swoją wolę odebrania pełnomocnictwa w sprawie „Póki
byłem sam – mówi – nie przedsiębrałem nic w mojej sprawie, a
mimo to nie czułem jej istnienia, teraz natomiast miałem obrońcę,
wszystko było tak pomyślane, by coś się stało, nieustannie i z
coraz większym napięciem oczekiwałem pana interwencji, lecz ona
nie następowała. Otrzymałem wprawdzie od pana różne informacje
o sądzie, których nikt nie mógłby mi udzielić, ale to mi nie
może wystarczyć, gdyż obecnie proces niewidzialnie, wprost z dnia
na dzień coraz bliżej i ciaśniej mnie osacza.” Jakby w
odpowiedzi na zarzuty K., adwokat inscenizuje upokarzające
przesłuchanie Blocka, traktując go lekceważąco. Chce pokazać K.
swoją władzę i przewagę nad klientem. Uległość Blocka wywołuje
w K. wstręt i bunt. Kupiec szydzi z K.: „Jego proces liczy się
dopiero na godziny -mówi do adwokata – a on już chce dawać nauki
mnie, człowiekowi, który ma za sobą 5 lat procesu (…) Nie wie
nic, a znieważa mnie, który na ile pozwalają me słabe siły,
dokładnie przestudiowałem, czego wymaga przyzwoitość, obowiązek
i zwyczaj sądowy.” Leni daje świadectwo dobrego zachowania kupca,
jakby ten był więźniem adwokata. „Nie był to już klient, lecz
pies adwokata. Gdyby mu ten rozkazał wleźć pod łóżko do psiej
budy i stamtąd szczekać, byłby to zrobił z ochotą.” Mimo
pochwał adwokat oznajmia kupcowi, że sąd b. nieprzychylnie odnosi
się do jego sprawy. Wywołuje to strach i skruchę Blocka oraz
irytację adwokata: „Czego właściwie chcesz? Żyjesz jeszcze,
jeszcze jesteś pod moją opieką. Bezmyślny strach! Wyczytałeś
gdzieś, że wyrok ostateczny w niektórych wypadkach przychodzi z
znienacka, z dowolnych ust, o dowolnym czasie. Z wieloma
zastrzeżeniami jest to zresztą prawdą, ale równie dobrze jest
prawdą, że twój strach napawa mnie wstrętem i widzę w tym brak
niezbędnego zaufania.”
(Dopisek redakcyjny na końcu:
„Rozdział powyższy pozostał nie dokończony”).
Rozdział dziewiąty
„K. otrzymał zlecenie, aby
pokazać kilka zabytków sztuki pewnemu włoskiemu klientowi banku,
który po raz pierwszy przebywał w tym mieście, a na którego
przyjaźni bardzo bankowi zależało.” K. oczekuje w katedrze na
Włocha. Kościelny sługa przygląda się badawczo K. i daje mu
jakieś znaki. Włocha wciąż nie ma. Ksiądz na ambonie. K. zbierał
się do wyjścia, gdy usłyszał głos „potężny, wyćwiczony”:
„Józefie K.! (…) Jesteś oskarżony...
- Tak – rzekł K. -
powiadomiono mnie o tym.
- Więc jesteś tym, którego
szukam – rzekł ksiądz.
- Jestem kapelanem więziennym.
(…) Jak sobie wyobrażasz koniec? - spytał duchowny.
- Przedtem myślałem, że
wszystko musi się dobrze skończyć – rzekł K. - Teraz sam w to
nieraz wątpię. Nie wiem, jak to się skończy. Czy ty wiesz?
- Nie – powiedział duchowny
– Lecz obawiam się, że skończy się źle. Uważają cię za
winnego. Twój proces może nawet nie wyjdzie poza niższy sąd. Jak
dotychczas, uważa się twoją winę za udowodnioną.
- Ale ja nie jestem winny –
rzekł K. - to pomyłka. Jak może być człowiek w ogóle winny?
Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi.
- Słusznie – powiedział
duchowny – ale tak zwykli mówić winni.”
Ksiądz nie pozostawia K.
złudzeń „Źle rozumiesz fakty (…), wyrok nie zapada nagle, samo
postępowanie przechodzi stopniowo w wyrok.” Sługa kościelny gasi
świecę na głównym ołtarzu. Ksiądz schodzi z ambony.
Przyjacielska rozmowa między nim a K. Przypowieść księdza o
odźwiernym, strzegącym wejścia do prawa; „Przed prawem stoi
odźwierny. Do tego odźwiernego przychodzi jakiś człowiek ze wsi i
prosi o wstęp do prawa. Ale odźwierny powiada, że nie może mu
teraz udzielić wstępu. Człowiek zastanawia się i pyta, czy nie
będzie mógł wejść później – Może – powiada odźwierny –
ale teraz nie. - Ponieważ brama prawa stoi otworem, jak zawsze, a
odźwierny ustąpił w bok, schyla się człowiek, aby przez bramę
zajrzeć do wnętrza. Gdy odźwierny to widzi, śmieje się i mówi:
Jeśli cię to kusi, spróbuj mimo mego zakazu wejść do środka.
Lecz wiedz: jestem potężny. A jestem tylko niższym odźwiernym.
Przed każdą salą stoją odźwierni, jeden potężniejszy od
drugiego. Już widok trzeciego nawet ja znieść nie mogę. - Takich
trudności nie spodziewał się człowiek ze wsi. - Prawo powinno
przecież każdemu i zawsze być dostępne, ale gdy teraz przypatruje
się dokładnie odźwiernemu w jego futrzanym płaszczu, jego
wielkiemu, spiczastemu nosowi, jego długiej, cienkiej tatarskiej
brodzie, decyduje się jednak, aby raczej czekać, aż dostanie
pozwolenie na wejście. Odźwierny daje mu stołeczek i pozwala mu
siedzieć pod drzwiami. Tam siedzi dnie i lato. (…) Odźwierny
urządza z nim nieraz małe przesłuchania, wypytuje go o jego kraj
rodzinny i o wiele innych rzeczy, ale są to obojętne pytania, jakie
stawiają wielcy panowie, a w końcu wciąż mu powtarza, że jeszcze
nie może go wpuścić. Człowiek, który dobrze zaopatrzył się na
podróż, zużywa wszystko, nawet najcenniejsze przedmioty, na
przekupienie odźwiernego. Ten wprawdzie wszystko przyjmuje, ale mówi
o tym: - Biorę to tylko dlatego, byś nie sądził, żeś czegoś
zaniedbał. - Wciągu tych wielu lat obserwuje człowiek odźwiernego
prawie nieustannie. Zapomina o innych odźwiernych i ten pierwszy
wydaje mu się jedyną przeszkodą, przy wejściu do prawa. W
pierwszych latach przeklina swą nieszczęsną dolę głośno,
później gdy się starzeje, mruczy już tylko pod nosem.
Dziecinnieje... W końcu światło jego oczu słabnie i nie wie już,
czy wokoło niego staje się naprawdę ciemniej, czy tylko oczy go
mylą. A jednak poznaje teraz w ciemności jakiś blask, nie gasnący,
który bije z drzwi prowadzących do prawa. Odtąd nie żyje już
długo. Przed śmiercią zbierają się w jego głowie wszystkie
doświadczenia całego tego czasu w jedno jedyne pytanie, którego
dotychczas odźwiernemu nie postawił. Kiwano na niego, ponieważ nie
może już podnieść drętwiejącego ciała. Odźwierny musi się
nisko nad nim pochylić, gdyż różnica wielkości zmieniła się
bardzo na niekorzyść człowieka. - Cóż chcesz teraz jeszcze
wiedzieć? - pyta odźwierny. - Jesteś nienasycony. - Wszyscy dążą
do prawa – powiada człowiek – skąd więc to pochodzi, że w
ciągu tych lat nikt prócz mnie nie żądał wpuszczenia? -
Odźwierny poznaje, że człowiek jet już u swego kresu, i aby
dosięgnąć jeszcze jego gasnącego słuchu, krzyczy do niego: - Tu
nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było
przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je.”
Rozmawiają o sensie tej przypowieści. Ksiądz ukazuje K. dwie
interpretacje roli odźwiernego. Jedna, że odźwierny wzorowo pełni
swoją służbę; druga, że pełni ją źle i niekonsekwentnie. „
- nie zawsze jest osobą urzędową” Podaje również dwie
wykluczające się interpretacje stosunku odźwiernego i człowieka.
1) z nich mówi, że to odźwierny jest oszukany i znajduje się w
gorszym położeniu od człowieka. „odźwierny stoi (…) w swej
wiedzy niżej od tego człowieka”, bo „odźwierny jest (…)
plecami od wejścia...” 2) mówi, że odźwierny jest w lepszej
sytuacji niż czekający: „Być związanym przez służbę choćby
tylko z wejściem do prawa bez porównania więcej znaczy niż żyć
na wolności w świecie.” Na uwagę K., że te interpretacje
powodują, że przypowieści nie można uznawać za prawdę, ksiądz
odp; „...nie można wszystkiego uważać za prawdę, trzeba to
tylko uważać za konieczne”. K. mówi wtedy „Smutne
zapatrywanie. Z kłamstwa robi się istotę porządku świata.” K.
wychodzi z kościoła.
Rozdział dziesiąty
„W przeddzień jego
trzydziestych pierwszych urodzin – było około 21, na ulicach
panowała cisza – przyszło dwóch panów do mieszkania K. W
żakietach, tłuści i bladzi, w mocno nasadzonych na głowę
cylindrach. (…) Mimo że wizyta nie była zapowiedziana, siedział
K., również czarno ubrany, na krześle w pobliżu drzwi i naciągał
powoli nowe, ciasno na plecach napięte rękawiczki, w pozycji, w
jakiej się czeka na gości. Natychmiast wstał i popatrzył z
ciekawością na panów. - Więc panowie są ze mną umówieni? -
spytał K. dobrowolnie z nimi wychodzi. Za miastem przy
kamieniołomach K. rozebrany do pasa leży oparty o kamień. Jeden z
mężczyzn wyjmuje nóż rzeźnicki. „K. wiedział teraz dobrze, że
byłoby jego obowiązkiem chwycić nóż przechodzący nad nim z rąk
do rąk i przebić się. Ale nie zrobił tego, tylko obracał wolną
jeszcze szyję i rozglądał się dokoła. Nie potrafił wytrzymać
próby do samego końca i wyręczyć całkowicie władzy,
odpowiedzialność za ten ostatni błąd ponosił ten, który mu
odmówił tej reszty potrzebnej siły. (…) Byłaż jeszcze możliwa
pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na
pewno istniały. Logika wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi,
który chce żyć, nie może się ona oprzeć. Gdzie był wysoki sąd,
do którego nigdy nie doszedł? Podniósł ręce i rozwarł wszystkie
palce. (…) Ale na jego gardle spoczęły ręce jednego z panów,
gdy drugi tymczasem wepchnął mu nóż w serce i dwa razy nim
obrócił. Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko
przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne
rozstrzygnięcie. Jak pies. - powiedział do siebie i było tak, jak
gdyby wstyd miał go przeżyć.”
Koniec.